

Dziecko choruje, więc potrzeby lekarz. Brzmi banalnie, ale u nas w kraju to nie takie proste.
Jak dziecko się rodzi, rodzice zapisuje maleństwo to pediatry, który prowadzi jego kartotekę z szczepieniami i wszystkimi przebiegami chorób.
Przez pierwszy rok życia dziecka, wizyty są rzadkie bo dziecko najczęściej nie choruje. Zaczyna się problem gdy nagle pojawia się gorączka i trzeba udać się do specjalisty. Pani w recepcji mówi, aby wybrać numerek z rana przed 8 najlepiej osobiście, bo dodzwonić się jest rzeczą niemożliwą. Albo przyjść bez numerku, ale czeka się godzin nawet dwie. Dla mnie osobiście koszmar. Czekanie w poradni wśród chorych dzieci, dorosłych bo najczęściej pediatra to lekarz rodzinny i też przyjmuje starsze osoby. Jeśli się ma numerek jest szansa wejść szybciej, ale jak nie ma kto tego załatwić z rana, bo mąż w pracy, a dziecko szkoda wydzierać z łózka jeszcze chore, szanse są żadne. Można się umówić z wyprzedzeniem, ale tu żart, na bilans dwulatka wolny termin za trzy miesiące.
Rodzic w tym momencie, albo wzywa płatną wizytę, ale próbuje przepisać dziecko z nadzieja, że w innej przychodni jest inaczej.
Strach pomyśleć co jest w sytuacji gdy dziecko naprawdę choruje i trzeba specjalistycznej pomocy.
Jednym słowem wór pieniędzy, aby móc wszędzie udać się prywatnie i nie czekać miesiącami.
Niestety u nas służba zdrowia tak działa, pacjent ma czekać bo jemu zależny, aby został przebadany. Dla rodzica zdrowie dziecka jest najważniejsze i to jest dla nich maszyna, aby nakręcać rynek specjalistycznych badań.
Sama miałam ostatnio doświadczenie, jak wysłali nas z dwulatkiem to ortodonty. Wydałam 100 zł i dowiedziałam się, że nie ma się czym martwić, te zęby tak wypadną.
Niestety mamy XXI wiek, a służba zdrowia to ciągle 90 lata, choć myślę, że wtedy łatwiej było cokolwiek załatwić.